Istead Rise, 28 kwietnia 2013 |
Jesteśmy w żałobie. Umarł nasz Maciuś.
Był jedynym wychodzącym kotem z naszego stada. Jak to ulicznik. Można go było
zamknąć w domu i unieszczęśliwić. Ale nie chciałyśmy tego robić. Dlatego
wychodził za każdym razem kiedy o to poprosił. Ostatni raz we wtorek, 26
listopada. Nie wrócił na noc. Zaniepokoiłyśmy się w połowie, bo jak karny
nastolatek był domu najpóźniej o 23-ej. Tylko raz nie nocował u siebie. Dlatego
zostawiłyśmy drzwi od przedsionka otwarte, żeby zdrzemnął się prawie w domu –
jak poprzednio. Ale rano też go nie było. Rozwiesiłyśmy i rozniosłyśmy
ogłoszenia po wsi. Wieczorem zadzwonił sąsiad spod dziewiątki, zaledwie trzy
domy od naszego. Powiedział, że znalazł czarnego kota rano, na ulicy. Zajął się
nim. Zapaliłam na odwagę i poszłam po Maćka. Trzymałam się do momentu, w którym nie otworzyłam
worka i nie usłyszałam pytania sąsiadki: "It’s your baby?" Potem już niewiele pamiętam. Świadomie go tylko
przytuliłam i pogłaskałam. Po stracie można zamienić się w maszynę – wypić
herbatę, odprowadzić dziecko do przedszkola, powiadomić najbliższych.
Maciuś był ulubieńcem synka.
Trzymali ze sobą, mieli jakieś energetyczne połączenie. Leoś jeszcze nie wie,
że Maciek nie wróci. Sygnalizowałam mu to w pierwszym dniu poszukiwań, ale
raczej przestrzegając przez bezmyślnym wbieganiem na ulicę dziecka. Dziwne jest
to, że Leoś nie pyta. Jakby się bał. Może przeczuwa nieszczęście. Nie wiem.
Czekamy aż zapyta. Wtedy się dowie. Zadbałyśmy tylko o to, żeby nie widział
Maciusia martwego. Ostanią noc z nami spędził w garażu, na moim motorze.
Chciałam go czymś przykryć, ale uznałam że to niemądre. Teraz żałuję. To chyba
takie drobne gesty, które nie robią wrażenia na zmarłym ale pozwalają
przetrwać.
Chciałyśmy pochować go w ogrodzie.
W dupie mając przepisy. Ale rano obudziłam się z myślą, że w każdej chwili
możemy się przeprowadzić i ktoś może potargać widłami ciało naszego kociego
synka. Dlatego zdecydowałyśmy się na kremację. Wcześniej poprosiłam Alicję o
zbadanie Maćka. Bo oprócz samochodu to mogła być trucizna, walka na życie i
śmierć z lisem, postrzał. Podobno Maciek zginął od razu, po silnym uderzeniu w
głowę. Pięćdziesiąt metrów od swojego domu. Wolałabym być przy nim wtedy.
Zamknąć mu oczy i powiedzieć jaki jest dla nas ważny. Tak powinno się umierać,
bez względu na gatunek.
W tym dniu dowiedziałam się też
czegoś o Brytyjczykach. W przychodni weterynaryjnej zapytano mnie czy chcę
prochy Maćka. Nie, nie chcę! To może chociaż trochę sierści zgolić? Bo każdy
coś chce. Ja chcę żeby wrócił do domu. Jest w nim cały czas w uchylonych
drzwiach do bieliźniarki, w której lubił się wysypiać po grandzie na mieście, w
śladach po pazurach na ścianie nad kuwetą, w spojrzeniu Magii „gdzie to bydlę
znowu się schowało”, w mojej uwadze przy wychodzeniu na papierosa do ogrodu –
bo może Maciek wraca akurat z tułaczki i trzeba ostrożnie zamknąć drzwi. Ludzie
umierają i zostawiają po sobie konta w banku, kredyty do spłacenia, majątek do
podziału, dzieci do adopcji. Spadkiem po zwierzaku jest rozpacz, żal, poczucie
winy i krzywdy. To dobrze, bo można się skupić tylko na emocjach. I
wspomnieniach.
Maćka adoptowałyśmy w połowie maja,
w Polsce. Półtora roku temu. Powierzyła nam go Beata, prezeska Fundacji Karuna.
Nasza baza była w Cybulicach, dlatego w paszporcie dostał imię Onion. Ale
przylgnęło do niego imię tymczasowe, nadane w fundacji. Bo Maciek to trochę
taki Maleńczuk. Nic tylko wyjść na miasto, dać/dostać wpierdol i wrócić
bezpiecznie do domu, lizać rany. Beata zgarnęła go z ulicy, na której
prawdopodobnie żył dość długo. Na tyle długo, że nie można było określić nawet
w przybliżeniu jego wieku. Mógł mieć trzy lata (figura) albo trzynaście (stan
uzębienia). Dlatego wolno mu było wychodzić z domu kiedy chciał. Wiedziałyśmy,
że sobie poradzi. A Maciek wiedział, że ma dokąd wracać bez względu na to co
wywinie.
Podrapał nas i pogryzł jak się
poznaliśmy. Wtedy określił granice. Które szybko się zatarły w stadzie. Już po
paru dniach spał z nami, dawał czytelne komunikaty, i dostawał to na czym mu
zależało. Należał do rodziny. W dupie miał hierarchię, sam był panem i władcą. Dzięki
niemu coś się działo. Bo Magia i Astra raczej przesypiają swoje życie. A Maciek
chciał je przeżyć. Tu i teraz. Tylko dlatego, że Astra jest zdiagnozowaną
diabetyczką, wiemy od paru tygodni, że jest w domu – dwa razy dziennie podajemy
jej w zastrzyku insulinę. Maciek domagał się pieszczot, uwagi, wolności, prawa
do wojen podjazdowych z Magią, wspólnych spacerów po wsi z synkiem i psem. I
dostawał to.
W jednym z punktów umowy adopcyjnej
Beata napisała – „Kot potrzebuje od ciebie więcej niż jedzenie, wodę i miejsce
do spania. Potrzebuje przede wszystkim być jednym z członków twojej rodziny.
Czy jesteś w stanie dać mu miłość i otoczyć opieką oraz być za niego odpowiedzialną
do końca jego życia?”. Żegnaj koci synku. Mama.