Nie lubię niedziel. Ten dzień ma inny rytm. Jest
pozbawiony powszedniej rutyny złożonej z obowiązków oddzwonienia, odprowadzenia
dziecka do szkoły, pracy zawodowej. W niedzielę każdy zajmuje się sobą. Święci
dzień święty. Nieważne jak. Ważne, że jest społeczny nakaz szanowania autonomii
innych w tym dniu. To dzień, w którym jestem sama ze sobą, swoimi uczuciami i
myślami. W sumie nie różni się pod tym względem od innych dni, a jednak
niedziele mnie uwierają. Bo najbardziej głodna jestem wtedy, kiedy mam echo w
lodówce. Kiedy jest pełna nie mam na nic ochoty. I jem kiedy muszę. Dlatego w
niedziele jestem niespokojna, mam niezaspokojony głód kontaktów. Jestem sama,
jak w każdy inny dzień tygodnia. Tyle, że od poniedziałku do soboty jest mi z
tym komfortowo. Najbardziej lubię wracać w nocy ze spotkań. Sama w samochodzie,
ze swoją muzyką i myślami. Niby taka niedziela. Jednak zanim dojadę do domu
mogą zdarzyć się dziesiątki różnych rzeczy. I zazwyczaj tak się dzieje. Jest
ruch, przepływ energii i emocji.
Święta to takich kilka niedziel pod rząd. Mogłam je
zorganizować inaczej. Wyjechać. Być w tłumie. Bo wyjechać jest łatwiej niż
zostać. Zostałam. Z przeczuciem, że będzie trudno. I intuicyjnie dlatego, żeby
się z tym zmierzyć. Bo od dwudziestu siedmu lat nie byłam w takiej sytuacji. Nie
byłam sama. Obecność synka ma znaczenie symboliczne. Jest moim dzieckiem, nie partnerem.
To, że myślę i mówię o nim, że nie jest moją właśnością tylko bytem, za który
jestem odpowiedzialna tu i teraz mówi o naszej obopólnej niezależności. Chociaż
nadal to on potrzebuje mnie bardziej niż ja jego. Zmierzam do tego, że jestem
skłonna polubić niedziele. Zdałam sobie sprawę ze swojej samotności. I
rozpoznałam, że tak było zawsze. W związku, w roli mamy, w rodzinnym domu. To
dobre doświadczenie. Bolesne i dobre. Pewnie dlatego ludzie łączą się w pary –
żeby doświadczyć troski drugiego człowieka. Jest mi to bliskie. Dowiedziałam
się, że mój ukochany siostrzeniec zachorował na sarkoidozę. Ma 27 lat, rok temu
urodził córeczkę i chodzi o kulach. A ja nie mam komu o tym powiedzieć. Kocham
Kubę bardziej niż chcę się do tego przyznać. Dziś czuję się jak Sylvia Plath i
Virginia Woolf. Bo rozumiem ich niechęć do życia wśród jego niezaprzeczalnych
cudów.
"Dearest, I feel certain that I am going mad again.
I feel we can't go through another of those terrible times. And I shan't
recover this time. I begin to hear voices, and I can't concentrate. So I am
doing what seems the best thing to do. You have given me the greatest possible
happiness. You have been in every way all that anyone could be. I don't think
two people could have been happier 'til this terrible disease came. I can't
fight any longer. I know that I am spoiling your life, that without me you could
work. And you will I know. You see I can't even write this properly. I can't
read. What I want to say is I owe all the happiness of my life to you. You have
been entirely patient with me and incredibly good. I want to say that –
everybody knows it. If anybody could have saved me it would have been you.
Everything has gone from me but the certainty of your goodness. I can't go on
spoiling your life any longer. I don't think two people could have been happier
than we have been. V." (The Letters of Virginia Woolf, vol. VI, p. 481')