poniedziałek, 20 sierpnia 2012

Elaine Morgan



Jest sierpnień 2012 roku. Na świecie bezprawie. Własnie zapadł wyrok w sprawie Pussy Riot a arb. Michalik kręci polskie lody z patriarchą Cyrylem. Boję się, że Maria Aliochina, Nadieżda Tołokonnikowa i Jekaterina Samucewicz nie przeżyją łagru. Bo jeśli Putin w „światłach rampy” zabił Annę Politkowską to dlaczego miałby oszczędzić te dziewczyny. Sylwia Chutnik dobrze to skomentowała – nie jest sztuką krytykowanie „władzy w domu, po kryjomu”. Nawet maszerowanie w pochodach chronionych kordonem policji. Dlatego tak bliskie są mi i dziennikarka Politkowska i artystki z Pussy Riot. Ryzykują życiem za odwagę, życie zgodne z przekonaniami, siłę do walki.
W tym samym czasie byli u nas polscy przyjaciele. Małgosia i Robert. Małgorzata Danicka. Ta Małgorzata. Tłumaczka książek Elaine Morgan na język polski. Elaine to taki niedoceniony Darwin. Niedoceniona, bo jest kobietą, bo nie ma kierunkowego wykształcenia, bo mówi, że człowiek ewoluował z wody. A to o dużo za dużo dla przyjętych paradygmatów. Księgarnia Muzeum Historii Naturalnej pełna jest dzieł Darwina. Osoby z obsługi wiedziały co prawda, że Elaine Morgan coś wydała, ale nie były mi w stanie tego znikąd ściągnąć. W Gravesend jeszcze gorzej. Bukinista nie wiedział o kogo mi chodzi. Bukinista, nie zwykły księgarz. Bo po księgarni widać, że wypieszczona i wypasiona. Ze starannie dobranymi tytułami na różne tematy i z różnych okresów. Bukinista Brytyjczyk.
Elaine Morgan urodziła się w 1920 roku w Pontypridd w Walii. Studiowała literaturę angielską w Oxfordzie. Jej kariera literacka rozpoczęła się w latach pięćdziesiątych – pisała opowiadania, sztuki i scenariusze dla telewizji. Otrzymała w tej dziedzinie wiele nagród, m.in. Writer’s Guild Award 1973, Prix Italia 1974, BAFTA 1978 (za biografię Marii Curie), Royal Television Society Writer of the Year 1979. W 1972, zafascynowana hipotezą Sir Alistera Hardy’ego o wodnym etapie w ewolucji człowieka, a także w reakcji na seksistowską wizję antropogenezy prezentowaną przez antropologów takich, jak prof. Raymond Dart, Robert Ardrey i Desmond Morris, napisała The Descent of Woman – Pochodzenie kobiety – które zostało przetłumaczone na 25 języków. W kilku kolejnych książkach rozwijała argumenty Hardy’ego – aż w końcu hipoteza wodnej małpy przebiła się do środowisk naukowych i zaczęła być poważnie dyskutowana, a ona sama zaczęła być zapraszana na konferencje naukowe, m.in. Symposium of Water and Human Evolution. W roku 2000 otrzymała prestiżową naukową nagrodę Letten F. Saugstad. W roku 2006 przyznano jej honorowy stopień naukowy (D.Litt.) Uniwersytetu Glamorgan. Nadal mieszka i pisze w Walii.
Elaine miała wylew. Dla 92. latki to prawie wyrok. Dlatego spieszyło nam się z odwiedzinami. Zdążyliśmy. Do szpitala. Elaine nie była w formie. Umęczona i udręczona. Głównie przeżytymi latami, chorobą i przekonaniem o niezrozumieniu jej. Brałam aktywny udział w tym spotkaniu, ale jakby podzielona na dwa byty. Jeden z nich siedział i rozmawiał. Drugi obserwował z bezpiecznej odległości. Jakbym się sama przed sobą chroniła. Nie mogłam się bowiem oprzeć nachalnemu wrażeniu, że uczestniczę w czymś ważnym. W odchodzeniu kogoś na miarę Marii Skłodowskiej-Curie.
Nawet nie potrafię sobie wyobrazić jaką wartość miało to spotkanie dla Małgosi. Osoby, która ją dla Polski „odkryła” i która założyła wydawnictwo, żeby móc upowszechniać idee Elaine. W tych działaniach tłumaczkę wspierają Fundacja Feminoteka, Fundacja MaMa, Przekrój i Sabatnik boginiczno – feministyczny "Trzy Kolory". Pośrednio także my – kupiłyśmy kilka egzemplarzy i podarowałyśmy przyjaciołom, o których myślimy, że argumenty Elaine zrobią na nich wrażenie.
Od spotknia z Elaine minął już tydzień. Cały czas je przeżywam, analizuję i odkrywam nowe uczucia. Dopiero teraz mogę o nim pisać. Boję się, że Elaine nie trafi pod strzechy ani za życia ani po nim. Skąd to wiem? Bo ceni ją Olga Tokarczuk. A Olga jest klasą samą w sobie. Dlatego tyle osób jej nie czyta i nie ceni. Bo wolimy pogłaskać płot z napisem „dupa” i poczuć ból wbitej w rękę drzazgi niż ten związany z samorozwojem.

niedziela, 24 czerwca 2012

Rasizm siedzi w naszych mózgach



Wątpię, żeby to co zdarzyło się nad Wisłą spłynęło jak nieczystości z Tamizą. Po przegranym przez Ukrainę meczu w piłce nożnej Kuba Wojewódzki i Michał Figurski odbyli, na antenie radia, taką rozmowę:
Wojewódzki: A wiesz co ja wczoraj zrobiłem po tym meczu z Ukrainą?
Figurski: No?
W: Zachowałem się jak prawdziwy Polak...
F: Kopnąłeś psa.
W: Nie, wyrzuciłem swoją Ukrainkę.
F: A to dobry pomysł... Mi to jeszcze nie przyszło... Wiesz co? Ja po złości jej dzisiaj nie zapłacę.
W: Wiesz co, to ja swoją przywrócę, odbiorę jej pieniądze i znowu wyrzucę.
F: Powiem Ci, że gdyby moja była chociaż odrobinę ładniejsza, to jeszcze bym ją zgwałcił.
W: Ee... ja to nie wiem jak moja wygląda, bo ona ciągle na kolanach.

W reakcji na tę wymianę zdań podniósł się słuszny gniew zwykłych ludzi. Przeprosin zażądało też Ministerstwo Spraw Zagranicznych Ukrainy, a Związek Ukraińców w Polsce złożył skargę do Krajowej Rady Radia i Telewizji oraz Agnieszki Kozłowskiej-Rajewicz, pełnomocniczki rządu do spraw równego traktowania. W komentarzach do tego oburzającego wydarzenia powtarzają się zarzuty o rasizm, nawoływanie do przemocy wobec kobiet na tle seksualnym, nietolerancję, grubiaństwo i zanik inteligencji u Wojewódzkiego i Figurskiego. Koleżanka z Niemiec napisała list do naczelnego „Polityki”, w której Wojewódzki jest felietonistą. Podpisałam się pod tym listem. Iwona, już prywatnie, dodała: "jakbym tego smyka anorektyka w ciemnej ulicy spotkała, to bym go najpierw sprała a potem żarówkę do dooopy wkręciła, tłumacząc się, ze ja tylko się ze stereotypów i omamów analnych polskiego społeczeństwa naśmiewam". Wyłączyłabym może z tej wypowiedzi anoreksję, którą jest poważną chorobą, ale wiem co Iwona chciała przez to powiedzieć. Że Wojewódzki jest cienki (psychicznie), ale się ciska. Może nawet dlatego się ciska. Bliska jest mi natomiast przypowieść o żarówce. Bo jest typ osób, które są pożyteczne dopiero wtedy, kiedy się je zamieni na energię odnawialną. Dlatego dobrym miejscem byłaby Trupia farma w Knoxville. Kto służy bezprawiu za życia niech służy w innej formie nauce i prawu po śmierci.
Nie jestem zaskoczona tym, że wśród głosów oburzenia nie znalazł się taki, który by zwrócił uwagę na figurę stylistyczną Figurskiego. Tę o kopnięciu psa. Może dlatego, że przemoc wobec zwierząt, kobiet, dzieci i osób starszych jest tak powszechna i oczywista, że aż niewidoczna. Jestem ciekawa, czy Jerzy Baczyński, naczelny Polityki, rozwiąże umowę z Wojewódzkim. Myślę, że tego nie zrobi. Raczej opublikuje przeprosiny. Taką mamy politykę państwa.

poniedziałek, 28 maja 2012

Wakacje blondynki


Od dwu tygodni jesteśmy w Polsce. Na wakacjach. Jednak odpoczywamy dopiero teraz, ponieważ pierwsze dni to załatwianie spraw ważnych i pilnych. Jak u Stephena Covey'a w „7 Nawykach Skutecznego Działania”. Najważniejszy był dentysta, ginekolog, naprawa samochodu i wzmacniacza do kina domowego. Potem spotkania z najbliższymi. Funkcjonuje takie przekonanie, że urlop od pracy zawodowej powinien trwać minimum trzy tygodnie. Bo pierwszy tydzień to czas rozstawania się z przyzwyczajeniami dnia powszedniego, drugi – prawdziwy odpoczynek i wreszcie trzeci – myślenie o powrocie do rutyny. Nam brakuje w takim razie tygodnia. Na prawdziwy odpoczynek. Opalanie się, biesiady przy cybulickim ognisku, rozmowy, chłonięcie wiejskiego powietrza w domu Doroty. Bo tu mamy bazę. Na obrzeżach Kampinoskiego Parku Narodowego. Razem z naszymi zwierzakami jest tu 22 psów i kotów. Kocio-psi raj. Na czele stada Dorota. Babcia naszego synka. Moja przyjaciółka. Która pierwsza składa mi życzenia na dzień matki, sprzecza się ze mną, płacze przy mnie. Mamy swój pokój u niej, a to tak jakbyśmy były w domu. Cud możliwy w granicach /poza granicami więzów krwi.
Poza tym polski standard. Ludzie się na nas gapią. Na nas i ciemnoskórego synka. Jest taki film „Nie zaznasz spokoju”, z 1977 roku. 35 lat później czujemy to samo. Niepokój, ocenę, ostracyzm. Na Bielanach, obok gabinetu weterynaryjnego Doroty, robimy zakupy w markecie. Kupujemy kubki z napisem „kubek mamy”. Dwa. Kasjerka pozwala sobie na uwagę „dwie mamy? – dziwne”. Anka mówi mi o tym dopiero w samochodzie, w drodze do domu. Ponieważ myśli, że usłyszałam, tylko nie zareagowałam i chce wiedzieć dlaczego. A ja nie zareagowałam bo…nie usłyszałam. Po kilkunastu godzinach od zdarzenia nie wiem co bym powiedziała, ale coś bym powiedziała na pewno.  Bo dziwne jest pytanie. Nie odpowiedź. Podobnie na placu zabaw w Pruszkowie. Gdzie poczułam spojrzenia skoncentrowane na naszej rodzinie. Nieuzasadnione, obelżywe, zaczepne. Skąd to ciemnoskóre pacholę i dwie kobiety obok niego? Z miłości – chce mi się wykrzyczeć! A mama moje przyjaciółki mówi, na tym samym spacerze, „macie fioła na punkcie Leosia”. Jeśli fioł to miłość, szacunek, zabawa i stawianie granic to ja się z tym zgadzam. Bo myślę, że z wychowaniem dziecka jest tak jak z wychowaniem psa. Gdzie słowem kluczem jest konsekwencja.
W Anglii mamy wszystko oprócz bezpośredniego kontaktu z bliskimi. Na wakacje przyjechaliśmy po bliskość. Nie po drinki, palmę na rondzie de Gaulle'a czy pogodę. To sobie możemy kupić w Anglii za pieniądze. Dlatego, po dwu tygodniach, uznajemy, że nasze wakacje są udane chociaż za krótkie. 

środa, 21 marca 2012

Barbara Chutnik

Barbara Chutnik, 22 maja 2012

Barbara Chutnik. Babcia Sylwii Chutnik. Tej Sylwii Chutnik. I na tym można by zakończyć opis siedemdziesięcioletniej kobiety w Polsce. Kobiety, którą określa spełniona rola reproduktorki. Matki, a następnie babci. Z panią Barbarą jest jednak „kłopot”. Energiczna, zdecydowana, „twarda jak Roman Bratny”, wszędobylska, pracowita, zaradna. Słowem – nie do zdarcia. Na Pradze Północ mówią o takich babkach „Mariola, na którą nie ma…bata”, powiedzmy.
Poznałyśmy się na Facebooku. Zwróciłam uwagę na jej zdecydowane komentarze, rozczulającą konsekwencję w ignorowaniu interpunkcji i ortografii, niepopularne poglądy w odniesieniu do wiodącego wyznania w Polsce, sytuacji kobiet i osób homoseksualnych, stosunek do zwierząt. Byłam ciekawa kim jest z bliższej perspektywy. W ubiegłym roku pani Barbara miała 69 lat, urodziła się w 42 roku. Ja w tym samym czasie skończyłam 42 lata, rocznik 69. Ale mamy ze sobą więcej wspólnego. Prześmiewczo mówię, że klniemy z równą fantazją. Pani Barbara niesie ze sobą dwie straty – pożegnała dwumiesięczną córeczkę i męża. Partnera straciła w ubiegłym roku – warszawiaka z krwi, kości i tatuaży. Zbudowały jej osobowość też inne role: fryzjerki, kioskarki, dziewiarki, właścicielki warzywniaka, pończoszarki, przemytniczki kożuchów z Turcji i sprzedawczyni kurczaków na bazarze. Mam podobne różnorodne doświadczenia. Trenerki, opiekunki do dzieci, top managerki, sprzątaczki, coacherki, sprzedawczyni, masażystki, dziennikarki, tłumaczki, właścicielki agencji reklamowej, specjalistki do spraw szkoleń, osoby prowadzącej spotkania autorskie, wyrobnicy-restauratorki. Ale nie jestem przekonana, że akurat to jest naszym zbiorem wspólnym. Co ma zresztą matematyka do uczuć wyższych.
Myśląc o pani Barbarze myślę o czasach, kiedy kobiety tworzyły wspólnoty. Razem pracowały, wychowywały dzieci, były wobec siebie lojalne. Bo wierzyły w swoją siłę. Takich kobiet wokół siebie szukam, takich kobiet potrzebuję, taką kobietę w pani Barbarze znalazłam.
Czasem się spieramy. O moje palenie, o idealizowanie Sylwii, o bezzasadność przemocy fizycznej wobec dzieci. Pozostajemy przy swoich opiniach i poruszamy kolejne sprawy. Z seksem włącznie. Co ustawia mnie raczej w roli kogoś zaufanego niż związanego więzami krwi. Jest takie powiedzenie – przyjaciele to rodzina, którą sami sobie wybieramy. Z tego punktu widzenia pani Barbara należy do mojej rodziny.
Nie ma bata na Barbarę! I niech tak zostanie. Na siedemdziesiątkę tego życzy nasza szczęśliwa siódemka – Lidka, Anka, Leoś, Magia, Astra, Wiki i zaginiona w akcji Coco.

środa, 8 lutego 2012

Bohdan Butenko



Wśród zgiełku, uporczywych odejść ważnych dla kultury postaci (Violetta Villas, Małgorzata Baranowska, Wisława Szymborska, Andrzej Szczeklik, Olgierd Budrewicz), polskiego zaparcia – jak elegancko chce mi się określić kierunek, w którym zmierza „rozwój” społeczny kraju, są powody do zwykłego świętowania z niezwykłymi ludźmi. Dziś z Bohdanem Butenko. Mówię Butenko, myślę dżentelmen. Wybudzona ze snu w fazie NREM powiem to samo. Poznaliśmy się 21 maja 2004 roku na Międzynarodowych Targach Książki. Ja miałam akredytację dziennikarską, Ania uwielbienie dla Artysty. Tak się zaczęło i taki charakter ma ta znajomość do dziś. Bo przy panu Bohdanie milknę. Słucham go, ale nie śmiem mówić. Dlatego Anka odpowiada w naszej rodzinie za pielęgnowanie tej znajomości. Są do siebie podobni – mają głowy pełne „śmieci”. Co wynika z odbytych podróży i zapamiętanych z nich doświadczeń, znajomości języków obcych, wielopłaszczyznowych zainteresowań. Oboje nie przeklinają. Całkiem do nich pod tym względem nie pasuję. Słowem, mają uporządkowany bałagan w głowie, jak Cygan w tobołku – tak się przynajmniej mówiło o tym rodzaju inteligencji skojarzeniowej u mnie w Milanówku.
Niecałe pięć lat później organizowałam w toruńskim Empiku spotkanie autorskie pana Bohdana. Taką klasę dostrzegłam tylko u kilku z moich poprzednich gości. Głównie kobiet. Mam na myśli uwagę, z jaką wsłuchiwał się w pytania ludzi, którzy przyszli na spotkanie, atencję w stosunku do osób, z którymi rozmawiał, również sposób mówienia i noszenia się. Pan Bohdan nie nosi fularu, ale jak o nim myślę to właśnie tak go widzę. Pamiętam jedno z naszych pierwszych prywatnych spotkań. W kawiarni upadła mi bawełniana serweta. Zanim pomyślałam, że trzeba się schylić i ją podnieść pan Bohdan już miał ją w ręku i mi podawał. Miał wtedy 78 lat. Przy nim nie sposób też samodzielnie zdjąć/założyć płaszcz albo zapłacić za rachunek. Można go jednak przechytrzyć i uregulować należność wtedy, kiedy pan Bohdan nieopatrznie wyjdzie do toalety.
Zanim jednak tam dotrze zażarcie rozmawiamy. To znaczy Ania i Artysta. Ja głównie konsekwentnie słucham. Ponieważ po godzinie czuję się jak skarbonka pod koniec roku. Nie ma we mnie miejsca na nowe „skarby”. Pan Bohdan zwiedził prawie cały świat i przywiózł z niego niewyczerpany zapas anegdot. W różnych językach.
Pan Bohdan jest tak dobrze wychowany jak opisuje to jedna z anegdot. Spacerował kiedyś po francuskim wybrzeżu. Spotkał rodzinę, która biesiadowała nad bagietką, zacnym winem i jeżowcami wyławianymi prosto z morza. Po „bonjour, ça va” i zapytaniu o łowione dobra został zaproszony do „stołu”. Jeżowce smakowały panu Bohdanowi jak skrzynia portowa, ale zapytany o wrażenia odpowiedział, że są wyśmienite. Dlatego jadł do wyczerpania zapasów. Nigdy tego nie zapomni, ale myślę, że takt mu zostanie.
Pan Bohdan odgraża się, że przyleci do Londynu. Chociaż ma nietęgie skojarzenia. Instytut Polski chciał kiedyś zrobić wystawę jego prac. Miał je dostarczyć wystawca z Paryża. Był ustalony termin, rozesłane zaproszenia, Artysta w starterach. Tylko prace zaginęły. Kilka lat później pan Bohdan dostał wezwanie do Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Czekała na niego paczka z pracami z wystawy, które – nie rozpakowane – przeleżały cały ten czas w magazynie Instytutu.
Myślę i mówię o panu Bohdanie z uczuciami radości i strachu. Pierwsze wynika z wyjątkowości jego osobowości, drugie z poczucia nieuchronności. Nie chcę żeby się spotkał z Wisławą. Sto lat Szanowny Panie!

piątek, 27 stycznia 2012

Harrods Museum

Byłam dziś w osobliwym muzeum. U Harrodsa w Londynie. Na pozór nie ma żadnych różnic między nim, a pozostałymi londyńskimi muzeami - wstęp bezpłatny, stoiska z pamiątkami, brak cen przy eksponatach, dyskretni, ale wyczuleni na najmniejszą zmianę zachowania odwiedzających kustosze, przewaga oglądających nad kupującymi, głęboki namysł nad każdą sztuką, podział na artystów (osobno Jimmy Choo, Miuccia Prada, Ralph Lauren, Coco Chanel itd.), żyrandole, marmury, zapachy właściwe dla kolekcji.
Niektórych przedmiotów nie można dotknąć. Leżą perfekcyjnie ułożone za szybą. Jak na przykład apaszki Hermesa. Ale mnie, dziewczynie z Milanówka, i tak to obojętne. Do końca życia będę wierna jedwabiowi z Brzozowej. Byłam jednak ciekawa czerwonej podeszwy Louboutina. Butów, dla których "miliony dziewcząt dałoby się zabić". Sprawdziłam. Mam swoje 180 centymetrów i nie nie dam się w tych butach zabić.
Budynek ma 7 pięter i 330 działów obsługiwanych przez 5 tysięcy pracowników. Na drugim piętrze znajduje się Halcyon Gallery, do której weszłam przypadkiem. Umęczona zapachami i pchaniem wózka z dzieckiem po wykładzinie o puszystości nowego grubego dywanu. I dalej już nie poszłam. Oniemiałam przy rzeźbie Lorenzo Quinn'a - Force of a nature. Przekonałam kustosza, że powinien pozwolić mi na zrobienie zdjęcia. Bo chcę cały czas patrzeć na to co zobaczyłam w Harrodsie, z tej samej perspektywy, i spróbować odpowiedzieć sobie na pytanie. Gdzie ta kobieta ma środek ciężkości?! Stopy? Kolana? Okolice bikini? Piersi? Głowa?
Ostatni raz wyszłam przed obejrzeniem wybranych części ekspozycji z Galerii Zwinger w Dreźnie, na widok "Varie teste" Pietro Graf Rotari i z Sacre Coeur, jak rozpoznałam swoje emocje w zetknięciu z ciemnoskórymi postaciami świętej rodziny z szopki bożonarodzeniowej. Podobnych wzruszeń dostarczyły mi koncerty Anny Marii Jopek, Agi Zaryan i kilka książek.
W Harrodsie przypomniał mi się dialog ze Śniadania u Tiffany'ego. Co dać tym, którzy wszystko mają? Gadżet. Pałeczkę do wykręcania numerów za 6,75$. Nie umiem tego zweryfikować, nigdy nie byłam obrzydliwie zamożna, a tak rozumiem tę scenę. Myślę jednak, że taki dar może nastąpić w całkiem nieoczekiwanym miejscu. I "U Pana Boga za piecem". I u Harrodsa.

sobota, 3 grudnia 2011

Wakacje z blondynką

Dokładnie rok temu, 3 grudnia, przybiliśmy do Ziemi Obiecanej. To najważniejsza data, obok urodzin synka, naszej rocznicy i dnia adopcji Leona. Mam poczucie, że przez ten rok wylałyśmy fundamenty. Projekt „domu” mamy zarysowany z grubsza. Czujemy się architektkami własnego życia, więc możemy liczyć tylko na siebie. Mamy kilka lat na budowę. Poznanie przepisów, podwykonawców, sąsiadów. Kontakty są bezcenne, za wszystko inne zapłacimy kartą VISA. To nam dokucza najbardziej – powierzchowność kontaktów na wyspach. Nie mogę rozgryźć i zrozumieć Anglików. Czuję przepaść między ich zachowaniem na zewnątrz i życiem wewnętrznym. Zachowują się jak cyborgi. Są doskonale zaprogramowani na uprzejmość, sytuacyjny uśmiech i niezobowiązującą pomoc. Próba pogłębienia kontaktu nieodmiennie kończy się na wycofaniu lub kłamstwie. A my cenimy sobie głębokie więzi. Tak rozpasali nas polscy przyjaciele. Same takie jesteśmy. Stąd poczucie braku. Rozmowy o emocjach, płacz i prośby o rzeczywistą pomoc nadal kierujemy do bliskich w Polsce. Mam łatwość w budowaniu bliskich relacji, ale na emigracji rozbijam się o mur nieprzystępności. W tym roku podłubałam zaledwie w spoiwie. To ciężka praca, ale jak jej nie wykonam to mogę sobie równie dobrze grób wykopać. To zbyt ważna część mojego życia.
W nowym domu nie mamy też miejsca na homofobię, rasizm i dyskryminację ze względu na płeć. Nie mam pewności, z czego to wynika – z poprawności politycznej, czy z przekonań Anglików. Ważne, że wreszcie mnie to nie dotyczy. Dlatego nie wyobrażam sobie powrotu do polskiej ruiny. Na zgliszczach nowe wybuchy. Kilka dni temu sąd zarejestrował znak „zakazu pedałowania” zgłoszony przez Narodowe Odrodzenie Polski. Co oznacza, że nie można tego zakazu obrazić. Jak godła czy flagi. I w tym znaczeniu jest to Polska właśnie. Niegodne godło. Robertowi Biedroniowi koleżanki i koledzy posłowie zaglądają za pasek od spodni. Monika Olejnik pyta w „Kropce nad i” transseksualną posłankę Annę Grodzką o to, czy sex w ciele mężczyzny sprawiał jej przyjemność. Jestem pewna, że nie dlatego zdecydowali się być posłami, żeby spuszczać spodnie i „spuszczać się” z osobistych spraw. Właśnie oni mogą wnieść do parlamentu nową jakość – klasę i tak potrzebną Polakom różnorodność.
Mój były szef Anglik był kilka dni temu z polską żoną w jej kraju. Zaprosili angielską przyjaciółkę. Pojechali do domu rodzinnego, do małego miasta na Podkarpaciu. Dziewczyna myślała, że gra w filmie. W takim sprzed 1927 roku, zanim powstał pierwszy film dźwiękowy. W jej oczach wszyscy wyglądali tak samo – podobne ubrania, ruchy, przygaszone spojrzenie. I jedyny obowiązujący kolor skóry – biały.
W październiku my byliśmy na urlopie w Polsce. W kiosku przy Wiejskiej, vis à vis SW Czytelnik, pani odmówiła mi sprzedaż paczki papierosów, ponieważ miałam tylko 100 złotych. A ona pracuje w nim 26 lat i pierwszy raz słyszy, że to nie ja muszę mieć drobne. Zostałam bezczelną babą. To ja chcę być taka i domagam się podjazdów dla wózków w stolicy. Jazda metrem okazała się dla nas ciężkim wyzwaniem. Pewnie dlatego, przez dziesięć dni pobytu, widziałyśmy tylko jedną niepełnosprawną osobę na ulicy. A jest ich statystycznie tyle samo co w Anglii, około 14%. Pięć i pół miliona osób zamkniętych w domach. Wykluczonych.
W Anglii nie mamy jeszcze swojego miejsca. Podobne odczucia mam zazwyczaj na wakacjach – inni ludzie, jedzenie, obca waluta i poczucie względnej anonimowości. I przekonanie, że dom jest tam, gdzie są moi bliscy. Ale jest też tak, że z niektórych wakacji nie chce się wracać. Mnie się nie chce.